Sześć dni, 350 kilometrów wzdłuż linii brzegowej Atlantyku, trzy różne brazylijskie stany – koncepcja brzmi jak prawdziwa kitesurfingowo-żeglarska przygoda. Pomysł, żeby wziąć udział w downwindzie z Jericoacoara do Atins chodził za mną od kilku lat. Poza samą przyjemnością ze spływu – w końcu płynę do jakiegoś celu, nie tylko w lewo, w prawo i z powrotem – od dawna kusiło mnie, żeby zobaczyć większy kawałek Brazylii, w tym park narodowy diun Lencois Maranhanses. Główną przeszkodą była wysoka cena uczestnictwa w takiej imprezie (ponad 1500 EUR za sam downwind z noclegami). Oprócz bariery cenowej, nie sądziłem, że downwind może sprawiać jakikolwiek problem. Przecież w Brazylii nie raz i nie dwa spływałem na początek lub zakończenie dnia na lub ze spotu, nawet kilkanaście kilometrów. Czasem nawet sam. A tu w programie transfery oraz asekuracja z lądu i z morza. Co prawda odcinki sporo dłuższe, ale w końcu cały dzień na pokonanie dystansu.

Nie da się ukryć, rzeczywistość nieco zweryfikowała dobre samopoczucie co do umiejętności. Największa różnica pomiędzy względnie krótkim spływem „popołudniowym” a pokonaniem kilkudziesięciokilometrowego odcinka jest tempo płynięcia. Przy downwindzie o długości kilku do kilkunastu kilometrów płynie się, a przynajmniej ja dotychczas pływałem, względnie ostro w stosunku do wiatru – oczywiście z wiatrem, ale raczej kursem typu półwiatr lub ostry baksztag, używające żeglarskiej terminologii – niż na prawdę z wiatrem. Tego typu spływ często jest bardziej zabawą z deską – skoki, fale, switche i takie inne – bez konieczności mozolnego nabierania wysokości, co jakiś czas. Natomiast downwind, gdy trzeba pokonać dziennie kilkadziesiąt kilometrów w nieznanym terenie i licząc się z różnymi przygodami po drodze to zupełnie inna historia. W tym wypadku trzeba pędzić z wiatrem naprawdę szybko. Już pierwszego dnia spływu odkryłem, że pomimo, iż pływam z latawcem od kilkunastu lat oraz jestem instruktorem z wieloletnim doświadczeniem, wciąż mam braki w tej w zasadzie podstawowej umiejętności. Dziś zaryzykowałbym stwierdzenie, że umiejętność skutecznego i świadomego płynięcia z wiatrem jest równie trudna do nauczenia się jak umiejętność pływania na wiatr. Podczas tego downwindu szybkie i sprawne poruszanie się z wiatrem bywało naprawdę konieczne, nie raz zdarzało się kończyć etap prawie o zmroku.
Kolejnym utrudnieniem w porównaniu z pływaniem na jednym spocie bądź krótkim downwindem są zmienne warunki wiatru i oceanu podczas pokonywania jednego odcinka. Pływając na spocie bądź podczas krótkiego spływu zazwyczaj mamy czas i możliwość zmiany latawca lub deski wraz ze zmieniającą się siłą wiatru. Podczas opisywanego spływu nie zawsze i nie na wszystkich odcinkach było to możliwe. Czasem był to poważny problem, który kosztował część uczestników zniszczenie bądź utratę sprzętu. W niektóre dni siła wiatru potrafiła wzrosnąć lub zmaleć o dobre kilkanaście węzłów, podobnie stan morza. Wynikało to zarówno z długiego czasu płynięcia i wynikającymi z tego zmianami pogody oraz stanu pływów, jak i z dużych odległości pokonywanych podczas poszczególnych odcinków i różnych warunków lokalnych w różnych rejonach wybrzeża. W momencie, gdy siła wiatru wzrośnie tak, że z całkowitym depowerem jest go dużo za dużo, robi się naprawdę nieprzyjemnie. Zwłaszcza, że mamy ograniczone możliwości korzystania z różnego rodzaju technik przetrwania bądź ratowania się. Kompensacja siły wiatru poprzez ostry kurs na wiatr i niskie prowadzenie latawca w zasadzie odpada – przecież płyniemy z wiatrem. Możliwość wypięcia się i operacji self rescue również jest ograniczona – grozi zniszczeniem sprzętu przez fale. Do tego, dotarcie do często odległego brzegu może trwać godziny a wyjście na brzeg nie zawsze jest możliwe. Podobnie ma się sytuacja w wypadku mocno słabnącego wiatru.

Trzecim elementem różniącym prawdziwy downwind od pływania „wokół komina” (takie motocyklowe określenie krótkiej przejażdżki bez celu) jest zmęczenie. Dotyczy to zarówno zmęczenia fizycznego – kilkugodzinne płynięcie w zmiennych warunkach, najczęściej na mocno zafalowanej wodzie jest bardzo wymagające fizycznie – jak również zmęczenia psychicznego. W niektórych momentach niepokój, czy wręcz strach, bądź dla odmiany znużenie i monotonia potrafiły dać się we znaki równie mocno jak wyczerpanie fizyczne.
Nie można zapomnieć o standardowych zagrożeniach, takich jak podwodne przeszkody, możliwe awarie sprzętu oraz – choć płyniemy wzdłuż brzegu – możliwość zgubienia się. Pomimo, że organizator określał ten spływ, jako umiarkowanie trudny, płynął z nami lokalny przewodnik oraz – o ile było to możliwe, a w wielu miejscach nie było takiej możliwości – dwóch samochodów do asekuracji i pomocy, była to naprawdę fizycznie i psychicznie wymagająca, momentami dość ryzykowna przygoda.

Downwind zaczynamy w słynnej miejscowości Jericoacoara od odprawy z szefem szkoły kite, która obsługuje imprezę. W około godzinnej prezentacji często pojawiają się słowa „kamienie” i „prądy”, dowiadujemy się też, że w wielu miejscach nie możliwa jest asekuracja z brzegu. Potem krótki przejazd z pousady na plaże za wydmą, skąd można wystartować i w drogę.
Ten pierwszy, względnie krótki docinek, jest technicznie niewymagający, w zasadzie rozgrzewkowy. W połowie drogi postój w kite-restauracji na plaży pozwala odpocząć i zregenerować siły. Kończymy po południu na przeciwnym brzegu rzeki, nad którą leży na cel, miejscowość Camocim. Lądowanie w samym mieście nie jest możliwe ze względu na zawirowania wiatru i konfigurację brzegu. Typowo brazylijskim promem płyniemy na drugą stronę, potem przejazd przez miejscowość i zatrzymujemy się w luksusowo wyglądającej pousadzie. Kontrast pomiędzy promem oraz niezbyt biednie, ale wciąż północno-brazylijsko wyglądającą miejscowością i luksusową pousadą jest spory – przez chwilę czuję się jakbym znalazł się w siedzibie Pabla Escobara z serialu Narcos.

Następny odcinek, z Camocim do Barra Grande, jest dla mnie najtrudniejszym odcinkiem spływu oraz jedynym, którego nie udało mi się ukończyć. Tym razem decyduję się wziąć kierunkową deską bez strapów oraz dzisięciometrowy latawiec (poprzedni odcinek też płynąłem na 10-tce, ale na twintipie). Początkowo wszystko jest ok, ale z czasem widzę, że nawigując na nierównych falach mam kłopot z utrzymaniem tempa i zostaję wyraźnie za grupą. Jednocześnie rośnie siła wiatru i nawet przy pełnym zdepowerowaniu latawca mam nadmiar mocy. Po kilku godzinach czuję wyraźne zmęczenie w nogach i w głowie, postanawiam poszukać płaskiej wody w pobliżu brzegu i w ten sposób dogonić resztę, która jak widzę na horyzoncie, odpoczywa przy samochodach. Niestety, w tym miejscu przy brzegu woda potrafi gwałtownie zmienić głębokość, zahaczam o dno i spadam z deski. Kombinacja zmęczenia, dużego nadmiaru mocy i agresywnego przyboju powoduje, że przy każdej próbie ponownego startu po prostu zdmuchuje mnie z deski. Postanawiam nie ryzykować, zamiast próbować przepłynąć około pół kilometra do postoju, kładę latawiec na częściowo kamienistej plaży i czekam, aż ktoś po mnie przyjedzie – na szczęście na tym odcinku wzdłuż brzegu asekurują nas samochody. Na postoju zmienię latawiec na mniejszy i będzie ok. Niestety, składając sprzęt niefortunnie staję na kamień i coś się skręca w stawie skokowym. Spuchnięta jak balon kostka na szczęście nie boli za bardzo. Mimo to postanawiam dalej tego dnia już nie płynąć – w końcu przede mną jeszcze większość spływu i nie darowałbym sobie, jeśli nadwyrężenie lekko kontuzjowanego stawu uniemożliwiłoby kontynuację wyprawy. Jazda samochodem przez wydmy też jest ciekawym doświadczeniem. Między innymi miałem okazję poznać niezwykłe umiejętności naszego głównego kierowcy – Wielkiego Byka – o tym opowiem dalej.
Następnego dnia staw skokowy, choć wciąż mocno spuchnięty, nie boli na tyle, aby nie dało się płynąć. Ruszamy z Barra Grande, bezpośrednio z plaży przed pousadą. Krótki odcinek w dół wiatru i dopływamy do lagun pełnych kitesurferów. Tam spędzamy kilkadziesiąt minut na zabawach na płaskiej wodzie. Lagun jest kilka, wąskie połączenia między nimi oraz tłum latawców utrudnia przechodzenie z jednej „kałuży” na drugą, ale jest okazja poskakać trochę na płaskiej wodzie. Na popołudniową część downwindu, sugerując się doświadczeniem poprzedniego dnia, decyduję się wziąć mały, siedmiometrowy latawiec oraz, na szczęście, deskę typu wave. Na szczęście, ponieważ tym razem wiatr systematycznie słabnie i z każdą chwilą czuję spadek mocy. Nie jest to dobry odcinek na niedostatki siły ciągu latawca, nie dość, że nie możliwa jest asekuracja samochodem, to na brzegu zamiast piaszczystej plaży szczerzą się pozostałości po lasach namorzynowych. Z daleka widzę fale przyboju, rozbijające się o najeżone jak ostrokół szczątki drzew i zdaję sobie sprawę, że jeżeli latawiec spadnie do wody lub z powodu zbyt słabego wiatru nie będę w stanie utrzymać się na desce, to jestem w sporych kłopotach. Co gorsza, na tym odcinku trzeba opłynąć wbijające się w ocean kamieniste cyple i bardzo uważać na podwodne rafy. Z duszą na ramieniu, ale szczęśliwie dopływam do celu – schowanej w zatoce pousady Vila Itaqui w pobliżu miejscowości Luis Coreia.


Czwartego dnia czeka nas najdłuższy, teoretycznie najtrudniejszy i najciekawszy etap – opłynięcie delty rzeki Parnaiba. Według internetowych informacji jest to jedna z największych tego typu formacji na świecie, składa się na nią 5 głównych gałęzi i 73 wyspy. Nas czeka przepłynięcie dystansu ponad 80 kilometrów. Po raz kolejny nie jest możliwe wypłynięcie sprzed pousady, w której mieszkamy. Początkowo samochodami dojeżdżamy do rzecznej przystani, potem płyniemy łodzią przez porośnięte mangrowcami rozgałęzienia rzeki na miejsce startu – tak zwany secret spot Parnaiba – zakole rzeki w bezpośrednim sąsiedztwie oceanu. Na tym etapie nie ma możliwości asekuracji. Wybrzeże składa się z porozcinanych odnogami rzeki wysp i wysepek bez możliwości wjazdu. Ze względu na wzburzony ocean nie ma też możliwości zabezpieczenia z łodzi. W połowie pierwszej części etapu przechodzimy z oceanu na, płynącą równolegle do brzegu na tym odcinku, odnogę rzeki. Klimat płynięcia z wiatrem wśród mangrowców i diun oraz rzecznych skrzyżowań w miejscach, gdzie niewielkie odnogi Panaiby się łączą, jest niesamowity. Do tego całkiem płaska woda daje odpocząć zmęczonym falami nogom i przyspieszyć tempo. Potem długi trawers jednej z głównych odnóg rzeki, kolejne kilkadziesiąt kilometrów po falach wzdłuż plaży i rozlewisk. Przy zachodzącym słońcu lądujemy w zatoce na drugim końcu delty. Na zakończenie dnia spotkało mnie ciekawe doświadczenie. Będąc już w zatoce, a w zasadzie zakolu rzeki, w odległości około 50 metrów od plaży, pomimo płaskiej wody i jak się wydaje wciąż wystarczającej siły wiatru, nie jestem w stanie do niej dopłynąć. Próbuję zejść z deski i osiągnąć cel tak zwanym body dragiem – nadal, choć płynę, nie zbliżam się do plaży nawet o metr. Okazuje się być to sprawką niezauważalnego, ale bardzo w tym miejscu silnego nurtu rzeki. Wypływam z powrotem na ocean i po zmianie drogi podejścia szczęśliwie ląduje na plaży. Już grubo po zmroku łodzią docieramy na kolejny nocleg w miejscowości Tutoia.

Piąty dzień jest ostatnim dniem właściwego spływu, tego dnia dopłyniemy do Atins, ostatniego noclegu wyprawy. Ten dzień jest chyba też najciekawszy. Wiatru nie ma dużo i trzeba wyciągnąć z quiverów dwunastometrowe latawce, Wypływamy spod pousady na sporą zatokę wciąż będącą częścią rozlewisk rzeki Parnaiba i pod wiatr halsujemy się na ocean. Po drodze udaje się nam – mi oraz koledze, z którym dzielę pokój, zgubić. Wpływamy w sporej wielkości zatoczkę, z której nie ma przejścia na ocean. Za karę czeka nas żmudne halsowanie w przeciwnym kierunku oraz przebicie się przez fragment morza pokryty specyficznym czopem – niewielkimi, ale agresywnymi, mocno spienionymi i krótkimi falami, które dobrze dają się we znaki. Dodatkowa „rozgrzewka” przed naprawdę długim i wymagającym etapem. Większość odcinka biegnie wzdłuż elektrowni Paulino Neves, ponoć największej farmy wiatraków na kontynencie amerykańskim, a być może nawet na świecie. Żeby tam dotrzeć musimy przepłynąć w poprzek dużej, mocno zafalowanej zatoki. Trawersując ją, oddalony brzeg zasłaniają fale i wydaje mi się, jakbym znajdował się na środku Atlantyku. Nie wszystkim udaje się dopłynąć na drugi koniec zatoki szczęśliwie. Jednej z uczestniczek spływu splątuje się latawiec i musi z pomocą przewodnika Luisa i innych mozolnie spłynąć do brzegu. Niestety deski nie udaje się odzyskać. Wietrzna farma robi niesamowite wrażenie. Wiatraki ciągną się wzdłuż brzegu jak okiem sięgnąć. Do punktu końcowego etapu docieramy o zmroku. Następnie znów łodzią na drugą stronę kolejnej zatoki i w całkowitych ciemnościach wypakowujemy się ze wszystkimi bagażami brnąc po kolana w piaskach plaży po odpływie.

Ostatni dzień imprezy to zwiedzanie niesamowitych wydm parku narodowego Lencois Maranhenses. Kilkanaście kilometrów spływu wzdłuż usianego podwodnymi skałami wybrzeża, w głąb parku, kończy nam zbyt słaby wiatr. Brak wiatru jest też przyczyną kolejnych strat w sprzęcie – oceaniczne fale bez litości rwą spadłe latawce w strzępy. Wsiadamy zatem na samochód, który szlakiem przez wydmy wiezie nas w głąb lądu, na otoczone piaskowymi górami oczko wodne, na którym również można pływać.

Pomimo niedostatków w wietrze udaje nam się wycisnąć parę halsów w tej niesamowitej scenerii. Następny dzień w całości mija nam na powrocie samochodami do Jericoacoara. Wieczorem kończymy wyprawę słynnym zachodem słońca na wydmie i imprezowymi drinkami na plaży i w Jeri Cafe.

Oprócz emocji związanych z samym spływem, wyprawa była dla mnie okazją poznania nieco bliżej Brazylijczyków. W ostatnich latach zdobyłem umiejętność komunikowanie się po portugalsku i bariera językowa stała się mniejszym problemem i to bez konieczności wspomagania się Caipirinhą .

Pierwszą ciekawą osobą był nasz przewodnik na wodzie, Luis. Umiejętność niezwykle szybkiego poruszania się z latawcem, zarówno z wiatrem jak i pod wiatr budziła podziw wszystkich. Zwłaszcza, że niezależnie od siły wiatru w zasadzie zawsze miał ten sam zestaw sprzętu. Ostatniego dnia wyjazdu, ze zdziwieniem dowiedziałem się, że Luis, na co dzień nie jest zawodowym instruktorem kitesurfingu, a prawnikiem, prowadzącym kancelarię w Camosim. Praca przewodnika jest dla niego chwilą oddechu od prawniczej rutyny i jak twierdzi, wcale nie gorzej płatną niż praktykowanie prawa.
Drugą niesamowitą osobą w brazylijskim zespole obsługującym imprezę był główny kierowca, Boião. Słowo boião oznacza po portugalsku wielkiego byka. Nie dowiedziałem się czy to imię czy przezwisko, w każdym razie idealnie pasowało do noszącego je człowieka, który na oko ważył przynajmniej ze 120 kilogramów. Byku okazał się być bardzo ciepłą, serdeczną i towarzyską osobą. Opowiadał między innymi, że został ojcem po raz pierwszy w wieku 14 lat oraz że jego pasją jest mechanika. Faktycznie, gdy w jednym z samochodów wysiadła klimatyzacja, Byku jak serialowy MacGyver wyciągnął kłębek drutu i obcęgi i po pięciu minutach klimatyzacja działała jak nowa. A nawet lepiej, bo po kolejnych pięciu z wloty chłodzenia zaczęły sypać gęstym śniegiem, jak armatki śnieżne na stoku narciarskim. Najciekawsza jednak była wizja Polski w oczach Byka. Mianowicie Polska to kraj, w którym jest wszędzie mnóstwo dobrych i tanich warsztatów samochodowych, do których zjeżdżają się klienci z całej Europy. Nie wiem skąd ta wizja, być może wzięła się z faktu, że jego szefową przez wiele lat i z tego, co mówił, do dziś przyjaciółką, była Niemka pochodząca z Berlina.
